Relacja z podróży do Argentyny

19.02.2011 Kolejne atrakcje

19.02.2011


Za nami kolejne dni, kolejne doświadczenia i kolejne atrakcje. Świat nie szczędzi nam okazji do zrobienia z siebie głupka. Nie żeby jakoś bardzo dotykało nas to obnażenie naszej wrodzonej dozy kretynizmu. Traktowane z dystansem i przymrużeniem oka stanowi to raczej akcent humorystyczny i jako taki mam nadzieje przejdzie do annałów naszej historii. Pierwszą wtopę zaliczył Tomek w ramach płacenia za kurs taksówki. Radośnie wybierając się na milongę zaopatrzyliśmy się w jedyny posiadany banknot 100 peso. Powiedzmy ze jest to odpowiednik naszych 100 zł. Do knajpki gdzie mieliśmy tańczyć nie było bardzo daleko ale poginać 15 przecznic nam się nie chciało a metro już nie działało. (albowiem milonga zaczynała się koło 23.00, co tu jest absolutnym standardem). Postanowiliśmy więc wielkopańskim gestem skorzystać z taksówki. Złapaliśmy ją bez trudu bo taksiarzy jest w Buenos więcej niż bezpańskich psów, wsiedliśmy i podałam adres, skrzyżowanie dwóch ulic przy których był nasz lokal. Właściwie było tam lokali więcej ale my umówiliśmy się w jednym, konkretnym z Elą, znajomą z Wrocławia. Długo podróż nie trwała a więc i kwota nie urosła jakaś imponująca – tak ok. 26 peso. No i się okazało że pan taksówkarz za cholerę nie ma jak wydać nam ze 100. Jedyną opcją było rozmienić kasę. Poszedł więc Tomek, a co – niech się poczuje macho! Kiedyś faceci polowali na mamuty, teraz na drobne… Cóż, nic nie stoi w miejscu! Jedynym otwartym lokalem było El Beso, knajpka tangowa. Tomek zniknął w jej czeluściach i za chwile wyłonił się dumny. Wręczył kasę taksiarzowi, podał mi szarmancko dłoń pomagając wysiąść i lekkim krokiem ruszył powrotem do wnętrza lokalu, torując mi drogę. Jeszcze nie stracił na animuszu gdy zadałam mu pytanie dlaczego prowadzi nas do środka.
- No przecież idziemy na milonge – stwierdził autorytatywnie
- No ale nie tu, to jest El Beso a sam przecież ustalałeś z Elą, że spotykamy się w Portenio
- To nie ta knajpa?!?!?!?! – powiedzmy, że jego pewność siebie uleciała niczym papierosowy dym a atmosferka nieznacznie zgęstniała
- No nie.
- To czemu się pod nią zatrzymaliśmy?
- Bo łatwiej było mi wydukać taksiarzowi że chcemy wysiąść na skrzyżowaniu dwóch ulic a nie przetłumaczać numer pod jakim znajduje się knajpa, w której zresztą nigdy nie byłam
- No to super!
- A to czemu?
- No bo rozmieniłem pieniądze na taksówkę kupując bilety na milonge. Dwa. Szkoda tylko, że nie tu gdzie trzeba!


Z litości przemilczę ile kosztował wstęp do jednego z modniejszych lokali w mieście. Dla dwóch osób.  W Portenio bawiliśmy się zacnie a towarzystwo Eli uczyniło wieczór tym bardziej miłym. Mogliśmy powymieniać się uwagami na temat Buenos i tego co się zmieniło od czasów naszego ostatniego pobytu a co pozostało takie samo. Ale nie tylko ta rozmowa uzmysłowiła mi to wyraźnie. Przede wszystkim uczyniła to pierwsza milonga w Cafeterii Ideal. Poprzednim razem był to nasz ulubiony lokal do tańca, bywaliśmy tam tak często, że większość kelnerów i gości doskonale rozpoznawaliśmy. Miało to miejsce swój swoisty szyk, z lekka zaśniedziałą elegancję, pokrytą patyną czasu klasę. Dziś kelnerzy jednak nie noszą już schludnych garniturów ani śnieżnobiałych chust przewieszonych przez ramię. Naszego ulubionego kelnera tańczącego o północy tango z klientkami też już nie ma. Nie spotkaliśmy również Pani Jaszczurki. Nadal natomiast na parkiecie szalał Gargamel, aczkolwiek nie towarzyszyła mu już stara partnerka tylko z nonszalancją mistrza tanga wybierał sobie kolejne ofiary spośród siedzących wokół parkietu kobiet. Może nie znalazł wśród nich godnej siebie przeciwniczki bo z żadną nie walczył z taką zapamiętałością jak z partnerką, którą kojarzyliśmy z poprzedniego pobytu. Choć nadal nimi szarpał, wyrywał im wszelkie możliwe części ciała ze stawów, podrygiwał niczym diabeł wyskakujący z pudełka i interpretował muzykę w jedyny, szczególny dla siebie sposób zasadzający się na całkowitym jej zaprzeczeniu w ruchu. Mistrz przekształcenia tanga w absurd i katastrofę. No ale każdy ma prawo do swojego tanga i właściwie im dłużej o nim myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że patentu na mądrość nie mam i jeśli jakieś kobiety mimo tego co on z nimi wyczynia nadal mu nie odmawiają i wychodzą z nim na parkiet to chyba nie jest to aż takim koszmarem jak wygląda. Chyba że to jakieś desperatki. Choć na takie nie wyglądały. Drugiego speca od zarzynania tanga też mieliśmy okazję spotkać – pan „Muy Bien” dumnie szalał po parkiecie z kolejnymi przerażonymi kobietami w ramionach. Jego styl jest najlepszym przykładem nieszanowania kobiety w tańcu, ba traktowaniem jej do bólu przedmiotowo. Gdy jedną taką Tomek zaprosił później do tańca to biedaczka potrzebowała połowy tandy aby zrzucić napięcie i poddać się muzyce. Wcale się nie dziwię – tańcząc z Muy Bien potrzebna jest pełna koncentracja aktywizująca dostępną każdej kobiecie sferę szóstego zmysłu by przewidzieć gdzie nie stawiać stopy, którą partner zamierza właśnie zmiażdżyć jakimś efektownym krokiem. Nasza obecność też nie przeszła niezauważona. Miałam wrażenie, że rozpoznaje nas jedna z par, którą pamiętamy z poprzedniej wizyty. Starsi ludzie, ona z lekkim garbem, on przykurczony do ziemi, tańczący zawsze tylko ze sobą. On otaczający ją wielką atencją, a czułość względem niej widać w każdym jego ruchu ramion i nóg. Znam we Wrocławiu osobę, która ze wzruszeniem patrzyłaby na ich taniec. Jak i ja to czynię. W każdym bądź razie patrzyli na nas, a w ich oczach czaiło się rozpoznanie. Być może to tylko złudzenie ale po raz kolejny poczułam się tak jakbym wróciła do miejsca, do którego przynależę. I które zdaje sobie z tego sprawę.


Ale nie o tym miałam właściwie pisać. Temat przewodni to robienie z siebie durnia. O Tomku już napisałam – teraz kolej na mnie. Na piątkową milongę w Salonie Canning zostaliśmy zaproszeni przez parę naszych nauczycieli, Pabla i Valerię. Poszliśmy tam razem z Elą a na miejscu spotkaliśmy tez parę Japończyków, którą kojarzyliśmy już z lekcji u nich. Siedzieliśmy w ten sposób przy stoliku że najłatwiej było mi rozmawiać z kobietą Keyko. Opowiadała że do Argentyny przyjeżdżają od 10 lat, by uczyć się tanga i odpoczywać od zimy w Japonii. Rozmawiałyśmy po angielsku oczywiście i opowiadałyśmy sobie o naszych wrażeniach z Buenos. Potem jej mąż, Ken, zaprosił mnie na parkiet. Argentyńczycy maja zwyczaj nie zaczynać tańca wraz z muzyką tylko z lekkim opóźnieniem, a pauzę w tańcu wykorzystywać na rozmowę. Pomna tego zwyczaju bawiłam Kena uwagami na temat milongi i tańca, a on śmiał się serdecznie. Czułam zaiste jak nawiązuje się pomiędzy nami nić porozumienia. Potem wróciliśmy do stolika a ja wróciłam do rozmowy z Keyko. Pochwaliłam jej męża za świetne prowadzenie. Przyznała, że wiele nauczyli się przez te wszystkie lata od Pabla i Valerii. I stwierdziła, że w nauce bardzo pomocny jest fakt, że Ken świetnie zna hiszpański dzięki czemu bez trudu komunikuje się z nauczycielami. I dodała jeszcze, że zupełnie nie rozumie jak to możliwe, że Ken nauczył się hiszpańskiego a ma problemy z angielskim, którego ni w ząb poza kilkoma podstawowymi zwrotami. No i diabli wzięli nić porozumienia! Musiałam wydać się mu wielce komiczna prowadząc z nim niezrozumiałe monologi. Następnym razem warto przemyśleć pewien wniosek – jeśli facet na twoje teksty reaguje śmiechem to jeszcze nie znaczy że je rozumie!


Żeby zamknąć wątek językowy – nawet za granicą noszę ze sobą ten cholerny kaganek oświaty. I czasami macham nim przed nosem spragnionym wiedzy. A życie nie szczędzi ku temu okazji. Wystarczy na ten przykład wejść do księgarni. Szukałam książki, którą widziałam w Buenos dwa lata temu ale była zbyt ciężka i droga abym się wtedy na nią skusiła. Zresztą sądziłam, że uda mi się ją kupić w Barcelonie do której wybieraliśmy się wówczas po powrocie z Argentyny. Niestety okazało się, że w Europie album poświęcony sztuce Ameryki Łacińskiej już dawno zniknął z półek. Postanowiłam wiec nabyć ją teraz, przy założeniu oczywiście że nadal jest w sprzedaży. Ponieważ jakoś jej nie widziałam na półkach postanowiłam zasięgnąć języka u sprzedawcy. Rozmowa byłą wielce ciekawa. Ja: Dzień dobry, szukam książki…. ple, ple, ple. Pan zaczął szukać czegoś w komputerze ale go nagle tknęło przeczucie i zapytał skąd jesteśmy. Na to ja, że z dalekiej Polski. Wszystkiego bym się spodziewała – od uprzejmego zainteresowania po tępe spojrzenie pytające o to, gdzie leży Polska. Ale na pewno nie brałam pod uwagę możliwości, że facet wpadnie w euforię graniczącą z ekstazą i zacznie się mnie dopytywać jak prawidłowo wymawia się nazwiska „Lech Wałęsa” i „Gomułka”. Chodziło mu oczywiście o nieszczęsne „ł”. Wtajemniczony w naszą słowiańska wymowę z błogością powtarzał „Wałęsa, Gomułka” niczym jakieś zaklęcia miłosne. Dobrze, że przy tym nie dyszał  Nie wiedziałam jak mu zasugerować, że dwaj osobnicy noszący wymienione nazwiska niekoniecznie chcieliby być zestawiani ze sobą jednym tchem z takim niekłamanym zachwytem. Ale pan był tak szczęśliwy, jakby otrzymał bilet wstępu do raju, że ostatecznie uznałam, iż Wałęsa i Gomułka będą musieli poegzystować nieco razem, niczym Marks i Engels. Na szczęście nie w realu!

 

Dalszy ciąg wyprawy

blog comments powered by Disqus